Nie będzie wielkim zaskoczeniem kiedy napiszę, że jestem prawdziwym maniakiem Warhammera. Przejawia się to m. in. absolutną euforią nad wszelkimi produktami, opatrzonymi logo systemu i każdą, nawet najmniejszą nowinką wydawniczą. Do tego dochodzi praktycznie ślepe i bezkrytyczne zapełnianie półek kolejnymi podręcznikami, które prowadzi do zupełnego spustoszenia w studenckim portfelu. No cóż - chyba tak właśnie wygląda pasja, a być może zwyczajny przejaw bycia geek'iem?
Tak czy inaczej z tego całego zaangażowania wynikła jedna kwestia, z którą ciężko sobie poradzić - mianowicie multiklasowość (używając języka RPGów). Na czym ta multiklasowość polega? Ano na tym, że jako fan Warhammera nie tylko "siedzę" w RPGach, ale bawię się też karcianką WarCry, czytam powieści "ze świata" oraz interesuję się bitweniakami. Słowem masa zainteresowań, która nie pozwala się skupić na jednej rzeczy, bo przecież wszytko wydaje się takie fajne! Pod wypływem impulsu gram w karciankę, by zaraz zasiąść do wymyślania scenariusza na kolejną sesję, czy wieczorem przypomnieć sobie opowiadania o Gotreku. Zupełnie jak multiklasowość w AD&D - do wszystkiego i do niczego. Refleksja ta naszła mnie po ostatniej dyskusji nad światem Warhammera która skłoniła nas z Glutem do odkurzenia starego bitewniaka jakim jest Mordheim. I stąd dziś kilka słów refleksji nad tą i innymi grami bitewnymi.
No i tu się pojawia pewien szkopuł. Muszę przyznać, że dla mnie osobiście problemem z grami bitewnymi polega na ich aspekcie modelarskim. Jestem absolutnym beztalenciem plastycznym i pomimo wielu prób zabawy z klejem i farbkami brak mi cierpliwości i zaangażowania do tej zabawy. Mnie najbardziej bawią same rozgrywki, stąd osobiście wolałbym, żeby ktoś pomalował te figurki za mnie, nawet za jakąś opłatą, lub żeby sprzedawano je już pięknie pomalowane. No dobra ale w sumie to nie jest problem - ktoś mógłby powiedzieć. Przecież są ludzie, którzy malują na zlecenie, można odkupić już pomalowane figurki, lub grać niepomalowanymi, nie?
Tytułowe Mordheim to niegdyś wielkie miasto imperialnej prowicji Ostermark, teraz leży w gruzach zniszczone przez Młot Sigmara - potężną kometę która uderzyła w to gniazdo rozpusty i zepsucia. Jednak pośród ruin Mordheim można znaleźć wiele bogactw i jak zawsze w takich wypadkach znaleźli się tacy, którzy chcieliby zarobić na cudzym nieszczęściu. Wśród skarbów miasta najcenniejszym pozostaje tzw. Wyrdstone - niewielkie kawałki Spaczenia, mutującego kamienia Chaosu.
Mordheim zachwycił mnie. Nie dość, że zabawa kosztowała stosunkowo niewiele (w porównaniu do WFB), to prócz tego oferowała możliwości grania kampanii i rozwijania swoich bohaterów. To niezwykłe jak bardzo człowiek przywiązywał się do modeli, którym nadawał imiona i patrzył jak z bitwy na bitwę robią się coraz silniejsi. Tym większa była każda strata takiej postaci, gdy okazywało się, że nasz ulubiony bohater nie przeżył kolejnego starcia. Mordheim to jedyny bitewniak w jakiego grałem (pomijając Fallout: Warfare). Co prawda nigdy nie mieliśmy oryginalnych figurek i zawsze graliśmy zastępczymi (tzw. proxami) to i tak spędziliśmy nad grą długie godziny. Efektem tego były zrobione z kartonu budynki i wiele rozpisek różnych Warband.
PS: Zdjęcia pochodzą z ostatniej bitwy, jaką rozegraliśmy kilka dni temu. Zauważcie budynki z kartonu i styropianu (jeszcze robione przez Sammela), oraz proxowe figurki (tak - pośród skavenów i witch hunterów są genestealerzy i space marines).
Nosz qźwa siedzę i czytam, czytam i siedzę, wspominam czasy "sprzedokowów" (dokładnie tak to się pisze). Pamiętam te bitwy toczone w spontanicznym szale 1na1na1, 2na1, 3na ...0 (?)- tak raz współpracowały ze sobą 3 warbandy, przeciwko wspólnemu zagrożeniu, to było zdobywanie czegoś tam umiejscowionego w starej katedrze na wzgórzu ponad miastem, skąd magowie miotali do nas ognistymi kulami). Pamiętam też Gluta który gdzieś z otchłani kołdry o 3 czy 4 w nocy wykrzykiwał jakieś niezrozumiałe bluźnierstwa w naszym kierunku, ponieważ od czasu do czasu dawaliśmy z Ganem (wtedy jeszcze Calmalem ), upust naszej radości wybuchając głośnym śmiechem. Pamiętam że każdy z nas miał „miernik-linijkę” calową, oczywiście wykonania własnego z mozolnie wykonanym bohomazem, który miał teoretycznie być znakiem jego wesołej gromadki figurek. Pamiętam też sznureczek z węzełkiem na środku – bardzo potrzebna rzecz do wyznaczania maksymalnego zasięgu elfach łuków moich „Drżących strzał” :D. Mieliśmy okres ciągłej gry w Mordheima i naprawdę fajnie się grało,. Dużo śmiechu, euforii zwycięstwa, smutku przegranej i oczywiście ciągłych kłótni o zasady (standard :D). To co Gan pisał o zżyciu się z figurkami bohaterami to 100% prawda. Człowiek przy tworzeniu wymyślał jakieś niesamowite imię dla postaci (albo i mnie niesamowite w zależności od humoru jaki człowiek miał przy tworzeniu), potem z czasem postać stawała się coraz mocniejsza, zdobywała przedmioty i nagle bah!, po bitwie stracił dłoń lub oko. No dobra, bez oka czy nogi to jeszcze nie kaleka, nawet tak bardziej klimatycznie (no chyba, że dotyczyło to jakiegoś dystansowca ;>) postać nabiera konkretnych kształtów bardziej pasuje do realiów Harhammera. Po następnej walce znów niefart kości źle spadły i… nasz wypieszczona postać ginie. Smutne, człowiekowi jakoś tak żal się robiło. Co poniektórzy nawet warbandy zmienili z tego powodu.
OdpowiedzUsuńTak sobie siedzę i wspominam i nachodzi mnie ochota aby sobie pograć. To co braciszkowie spróbujemy kiedyś coś zawalczyć ? Stół od pingponga macie kilka domków i figurek też jeszcze pozostało, sznureczki i linijki się porobi. Powiem szczerze, że fajnie było by znowu być młodszym człowieczkiem bez masy obowiązków, tak aby móc znów zarywać nocki na graniu w werp, mordheima tudzież inne tałatajstwa.
No dobra koniec wywodu idę uśpić syna.
Sammel