Miejsce: Ždiar (Słowacja)
Slovkon, Slovkon i po Slovkonie. Z dawna wyczekiwana i skrupulatnie planowana impreza wakacyjna dobiegła końca, a skoro wypad ze znajomymi na Słowację dorobił się miana konwentu nie byłbym sobą gdybym nie napisał na jego temat kilku słów. Zanim jednak opisze dzień po dniu kolejne perypetie grupy eRPeGowców w pewnym domu wczasowym gdzieś na południowy wschód od Łysej Polany należy wyjaśnić specyfikę tego wyjazdu.
Zacznijmy od tego, że pomysł na taki kameralny wyjazd przypłynął do mnie jeszcze przed wakacjami. Procent & Co. wspominali zeszłoroczny wyjazd na Słowację i plany na powtórkę w tym roku. Mój nieodparty urok osobisty, rozległa wiedza eRPeGowa, doświadczenie i zasobna półka z planszówkami sprawiły, że znalazłem się wśród zaproszonych (jak widać, selekcja była surowa jednak udało się załapać mojej skromnej osobie). Jeszcze na początku lipca pod znakiem zapytania stała moja wydolność finansowa, jednak szybkie podjęcie łatwego zarobku w branży rachunkowej pozwoliło na zwiększenie szans mojego udziału w Slavkonie. Zaznaczę przy tym, że wtedy jeszcze nie przypuszczałem jak będzie brzmiała nazwa tego konwentu. Nawet jeszcze nie wiedziałem, że wspólny wyjazd ze znajomymi nazwiemy konwentem, ale jak się zaraz okaże impreza ta miała wszelkie cechy "conu".
Tak też, nie przedłużając, pełny nadziei, radości i na kacu po weselu kuzynki wyruszyłem w niedziele rano na dworzec. Tam spotkaliśmy się wszyscy, to znaczy: MojaSkromnaOsoba, główny organizator Procent, Pluszak i Floe, oraz nieoczekiwanie - Kopytko. Ostatnia osóbka wyruszała właśnie z Krakowa, co prawda w zupełnie inną stronę niż my, ale spotkanie na dworcu było dobrym pretekstem do kilku uścisków i okazyjnych zdjęć. Brakowało tylko Ramzesa, ale on miał się pojawić dopiero we wtorek już na miejscu.
Żądni przygody i nowych doznań wsiedliśmy do PKSu zmierzającego do Zakopanego. Stamtąd wszak droga na Słowację stała otworem.
Dzień I
Pamiętną niedzielę kiedy wyruszyliśmy na wyprawę uznaję za pierwszy dzień konwentu. Po przekroczeniu granicy na Łysej Polanie (mój pierwszy raz za południową granicą i to jeszcze przy pełni dobrodziejstw płynących z traktatu w Schengen) nastąpiło oficjalne otwarcie konwentu. Czekając na przybycie autobusu po raz pierwszy wydaliśmy korony oraz sączyliśmy pierwsze słowackie piwo. W czasie miłego popijania na świeżym powietrzu dyskutowaliśmy nad nazwą rozpoczynającego się konwentu, a później dałem się namówić na stworzenie postaci do Neuroshimy. Tu warto zaznaczyć, że początkowe rzuty były naprawdę kiepskie i MG (Pluszak) w swej szczodrobliwość nakazał je powtórzyć i to rożnymi kostkami. Wynik powtórnych rzutów przeszedł najśmielsze oczekiwania wszystkich zgromadzonych przy stole: 19, 17, 16, 15, 15. Słowem druga postać jaka kiedykolwiek stworzyłem do NS okazała się być przepakiem. Dobry początek konwentu.
Do Ždiaru przybyliśmy późnym popołudniem. Tam idąc za naszym znawcą i przewodnikiem, Procentem dotarliśmy do pensjonatu (czy też po słowacku penzionu) o swojskiej nazwie Krasula. Po rozmowie z samym właścicielem dostaliśmy dwa pokoje oddzielone od reszty osobnym korytarzem ze wspólną łazienką. Dzięki temu mogliśmy przechodzić z jednego pokoju do drugiego nie wychodząc na główny korytarz! Bardzo przytulne miejsce i przy okazji świetnie nadające się na teren naszego małego konwentu. Mając świadomość, że pieniędzy nie mamy ze sobą zbyt dużo postanowiliśmy od razu zapłacić za pokoje. Dzięki temu każdy wiedział ile mu zostało w kieszeni i po podzieleniu kwoty przez ilość planowanych dni pobytu otrzymywał dzienny limit. W moim przypadku było to, w przeliczeniu ok 20 zł na dzień. Jak się okazuje za taką kwotę da się przeżyć na Słowacji i przy tym wcale nie trzeba się ograniczać.
Z ciekawszych wydarzeń wieczoru trzeba wymienić poszukiwana czajnika. Jego brak zaczęliśmy odczuwać już w kilka godzin po przyjeździe (tak chodzi m.in. o herbatkę). Postanowiliśmy zapytać czy gospodarze nie mogliby nam udostępnić jednego z takich urządzeń. Idąc na krótką rozmowe ze Słowakami mieliśmy w pamięci kilka zaleceń lingwistycznych, np. że po słowacku "szukać" to zupełnie co innego niż po polsku. Jeśli jesteście ciekawi co konkretnie, poszukajcie w Internecie. Dodam tylko, że stwierdzenie "szukam pańską żonę" skończyłoby się przynajmniej rękoczynem ze strony słowackiego adresata. Stąd też możecie sobie wyobrazić jakim zdziwieniem dla nas była reakcja jednego z gospodarzy, który na pytanie czy dostaniemy czajnik odpowiedział, że niestety nie wie gdzie jest i że "poszuka"...
Wieczór postanowiliśmy spędzić nad planszówkami, więc pierwszy dzień konwentu zaczął się od prezentacji Neuroshimy HEX i pierwszych kilku partii. Potem mieliśmy grać w Jungle Speeda, jednak gadaliśmy o tysiącu różnych rzeczy do późna więc z grania nic nie wyszło. Tak zakończył się pierwszy dzień.
Wtrącenie albo dygresja:
Z rozmowami do późna w nocy wiąże się jeden z motywów przewodnich całego konwentu. Jest nim poci poci! [czytaj: poczi poczi]. A cóż to takiego, zapytacie. Ci którzy byli to wiedzą, ci którzy nie byli lepiej żeby się przygotowali na nasze specyficzne poczucie humoru. Wieczorna rozmowa zeszła na kino akcji w tym tarantinowskie i w efekcie doszliśmy do stosunkowo świeżej produkcji - Grindhouse. Wspominaliśmy fałszywe trailery które są częścią całego double feature i wspólnie doszliśmy do wniosku że najlepszy z nich to Machete. Wtedy zabrałem głos i zacząłem opowiadać jak to buszując po Youtube znalazłem coś co wyglądało na amatorski filmik robiony na trailer w stylu tych z Grindhouse'a. Mowa tu o wspomnianym Poci poci! Filmik jest kiczem i parodią horrorów klasy B więc w sumie nic szczególnego, jednak późna pora, głupawka i moja opowieść rozbawiła wszystkich do tego stopnia, że poci poci! weszło do naszego języka codziennego. Od tego momentu poci poci! pojawiało się na kazdym kroku - wszytko było poci poci!, każdy był poci poci! i niemal każdej czynności towarzyszyło poci poci! Do normy przeszły dialogi w stylu "-Co robisz? -Poci Poci!", albo "-Gdzie idziesz? -Na małe poci poci!". Specjalnie nie podaję linka do filmiku - jeśli chcecie zobaczyć co w nim jest znajdziecie bez problemu. Ostrzegam jednak - dla niektórych filmik będzie zdecydowanie niesmaczny, ale oglądacie go na własna odpowiedzialność. Żeby nie było - ostrzegałem!
Dzień II
Drugi dzień pobytu rozpoczął się dla mnie mniej więcej po godzinie 10:00. Do pokoju w którym się zadomowiłem przyszedł Pluszak i rozpoczął dzień od kilku partyjek Magica (to już druga po HEXie gra tego konwentu). Jeśli już jesteśmy przy pokojach, to podział był następujący: Pluszak i Floe zajmowali jeden pokój, natomiast ja, Procent i późnej Ramzes mieliśmy dla siebie drugi. Warto zaznaczyć, że nasz pokój był w sumie "pokojem dziennym" - całe życie konwentowe się tu toczyło, od śniadania poprzez planszówkowania aż do wieczornych, kulturalno-dyskusyjnych spotkań przy trunku ;).
Około południa wiedzeni zewem pustych żołądków postanowiliśmy wybrać się na zakupy i przy okazji zwiedzić okolice. Przewodnikiem był oczywiście Procent, który jako jedyny znał okolicę. W wyniku tej wyprawy poznaliśmy wartość słowackiego pieniądze i mogliśmy się przekonać na własnej skórze jaki to cudowny kraj. Niech za cały opis posłuży jeden przykład: w przeliczeniu za 3 zł można spokojnie kupić 5 piw. I bynajmniej nie są to piwa marki Tesco. Z zakupami wiąże sie jeszcze jeden motyw który stał się przewodnim przez resztę konwentu. Jest nim paczka lentilków (jak ktoś nie wie to coś w stylu M&M'sów) które kupiłem sobie jako swoisty przysmak. Niestety nie zwróciłem uwagę na cenę i zdziwiłem sie kiedy nagle zniknęła mi ćwierć dziennego przydziału. W ten sposób lentilki stały się synonimem burżujstwa.
Wracając do naszego domostwa zahaczyliśmy o pub Rustika gdzie zamówiliśmy trzy pizze na 4 osoby. Pamiętam, że chyba najbardziej zasmakowała mi pizza 4 sery i chyba nie tylko mnie, bo gdy w kolejnych dniach przychodziliśmy do pubu zjeść to wśród zamówionych zawsze była jedna serowa! Po powrocie do pensjonatu zajęliśmy się dokańczaniem postaci do Neuroshimy. Było to o tyle istotne, że w założeniu w czasie tego wyjazdu każdy z nas miał prowadzić po jednej przygodzie (ja - Dragonfista, Procent - Zew Cthulhu, Pluszak - Neuroshimę, a Ramzes Wilkołaka), więc trzeba było się odpowiednio przygotować. Wieczorem znów graliśmy kilka partyjek HEXa, a potem postanowiliśmy grać pierwszą sesję - padło na mnie i Dragonfista.
Z uwagi na to, że system ma już swoje lata postanowiłem zastąpić archaiczną mechanikę AD&D mechaniką FATE. Trochę czasu zajęło wyjaśnienie grającym na czym to polega, oraz oczywiście samo stworzenie postaci. Po skończeniu kreacji, mogliśmy zacząć grać. Niestety tej przygodzie nie należy się osobna relacja - zagraliśmy naprawdę krótko i jedyne co drużynie udało się zrobić, to spotkać i stłuc parę żołnierzy plugawego cesarza. Gracze nie zostali porwani przez grę i zrobiliśmy sobie chwilę przerwy, ale już do gry nie powróciliśmy. Nie udało nam się przez cały konwent powrócić do grania w DF.
Mimo to sesja spłodziła coś czego nikt z nas się nie spodziewał. Były to złote myśli i przysłowia Tao Linlina. Wszytko zaczyna się od bohatera Procenta, który był typowym drunken masterem. Wystarczy go sobie wyobrazić jako starego, zrzędliwego dziadka, wiecznie chodzącego z bukłaczkiem czegoś mocnego i ciągle wymądrzającego się. Jednym z aspektów jaki wziął sobie Procent nazywał się przysłowie na każdą okazję. Problem z tym, że początkowo nie wiedział jak go właściwie użyć na sesji więc zaczął tworzyć losową tabelę przysłów. Cztery kolumny po 20 haseł w każdej, według wzoru przymiotnik-rzeczownik-jest jak-poetyckie określenie-rzeczownik. Jak to działa? Proszę bardzo: tańczący deszcz jest jak śpiewający radośnie poranek, albo piękny człowiek jest jak kąpiący się w bali oddech. Zachwyceni możliwościami tabeli rozwinęliśmy tabelę z jest jak o kolejne 19 spójników i w ten sposób otrzymaliśmy generator dokładnie 3 200 000 rożnych przysłów (np: pędząca góra zazdrości mylącemu drogę klejnotowi). Tabela stała się absolutnym hitem - sierdziliśmy przez dobrą godzinę ciągle rzucając i tworząc nowe przysłowia, szczególnie że niektóre śmieszyły nas do łez a inne wprawiały w głęboką filozoficzną zadumę. Za najlepsze przysłowie tego dnia zostało uznane: pędząca kobieta jest jak umierający z tęsknoty koń (!). Przez resztę konwentu, każdorazowo gdy nie wiedzieliśmy co robić, zwracaliśmy się do tabeli niczym do wyroczni. Do tego każdego dnia rano losowaliśmy przysłowie jako wróżbę na dzieńdobry, a także specjalne przysłowia dla każdego z osobna. Obłęd, ale za to ile zabawy z tym było!
Dalszą część wieczoru, a właściwie już głębokiej nocy, graliśmy w Jungle Speeda, przy dobrej muzyce (tak była player i nawet głośniki!) i dobrym trunku. Zabawa była tak dobre, że właściciel przyszedł i ochrzanił nas za hałasowanie, więc pokornie ściszyliśmy muzyka, ale bawiliśmy się dalej. Pierwszy kryzys nastąpił gdy nieopatrznie potrąciłem leżącą na podłodze szklaną butelkę, a że podłoga była flizowana, odgłos odbijającej się butelki był morderczy. Jednak my twardo bawiliśmy się dalej (w końcu nikt z gospodarzy nie interweniował, nie?) dopóki ktoś, tym razem już nie ja, potrącił kolejną butelkę znów robiąc straszliwy hałas. Tym razem akcja była natychmiastowa - Pluszak i Floe zmyli się do swojego pokoju, u nas zgasiliśmy światło i szybko pochowaliśmy się do łóżek (tak jakby to miało cokolwiek pomóc przy tym straszliwym hałasie jaki się rozległ). Szczęśliwie nikt nie interweniował i tym razem, ale do dziś jestem pod wrażeniem tego, że impreza zwinęła się w nie więcej niż 3 sekundy.
To tyle obfitującego w atrakcje drugiego dnia.
Postanowiłem pierwszą część wspomnień ze Slovkonu opublikować już teraz - dla żądnych relacji uczestników, żeby nie myśleli, że się obijam. Wkrótce dalsza część relacji.
Zacznijmy od tego, że pomysł na taki kameralny wyjazd przypłynął do mnie jeszcze przed wakacjami. Procent & Co. wspominali zeszłoroczny wyjazd na Słowację i plany na powtórkę w tym roku. Mój nieodparty urok osobisty, rozległa wiedza eRPeGowa, doświadczenie i zasobna półka z planszówkami sprawiły, że znalazłem się wśród zaproszonych (jak widać, selekcja była surowa jednak udało się załapać mojej skromnej osobie). Jeszcze na początku lipca pod znakiem zapytania stała moja wydolność finansowa, jednak szybkie podjęcie łatwego zarobku w branży rachunkowej pozwoliło na zwiększenie szans mojego udziału w Slavkonie. Zaznaczę przy tym, że wtedy jeszcze nie przypuszczałem jak będzie brzmiała nazwa tego konwentu. Nawet jeszcze nie wiedziałem, że wspólny wyjazd ze znajomymi nazwiemy konwentem, ale jak się zaraz okaże impreza ta miała wszelkie cechy "conu".
Tak też, nie przedłużając, pełny nadziei, radości i na kacu po weselu kuzynki wyruszyłem w niedziele rano na dworzec. Tam spotkaliśmy się wszyscy, to znaczy: MojaSkromnaOsoba, główny organizator Procent, Pluszak i Floe, oraz nieoczekiwanie - Kopytko. Ostatnia osóbka wyruszała właśnie z Krakowa, co prawda w zupełnie inną stronę niż my, ale spotkanie na dworcu było dobrym pretekstem do kilku uścisków i okazyjnych zdjęć. Brakowało tylko Ramzesa, ale on miał się pojawić dopiero we wtorek już na miejscu.
Żądni przygody i nowych doznań wsiedliśmy do PKSu zmierzającego do Zakopanego. Stamtąd wszak droga na Słowację stała otworem.
Dzień I
Pamiętną niedzielę kiedy wyruszyliśmy na wyprawę uznaję za pierwszy dzień konwentu. Po przekroczeniu granicy na Łysej Polanie (mój pierwszy raz za południową granicą i to jeszcze przy pełni dobrodziejstw płynących z traktatu w Schengen) nastąpiło oficjalne otwarcie konwentu. Czekając na przybycie autobusu po raz pierwszy wydaliśmy korony oraz sączyliśmy pierwsze słowackie piwo. W czasie miłego popijania na świeżym powietrzu dyskutowaliśmy nad nazwą rozpoczynającego się konwentu, a później dałem się namówić na stworzenie postaci do Neuroshimy. Tu warto zaznaczyć, że początkowe rzuty były naprawdę kiepskie i MG (Pluszak) w swej szczodrobliwość nakazał je powtórzyć i to rożnymi kostkami. Wynik powtórnych rzutów przeszedł najśmielsze oczekiwania wszystkich zgromadzonych przy stole: 19, 17, 16, 15, 15. Słowem druga postać jaka kiedykolwiek stworzyłem do NS okazała się być przepakiem. Dobry początek konwentu.
Do Ždiaru przybyliśmy późnym popołudniem. Tam idąc za naszym znawcą i przewodnikiem, Procentem dotarliśmy do pensjonatu (czy też po słowacku penzionu) o swojskiej nazwie Krasula. Po rozmowie z samym właścicielem dostaliśmy dwa pokoje oddzielone od reszty osobnym korytarzem ze wspólną łazienką. Dzięki temu mogliśmy przechodzić z jednego pokoju do drugiego nie wychodząc na główny korytarz! Bardzo przytulne miejsce i przy okazji świetnie nadające się na teren naszego małego konwentu. Mając świadomość, że pieniędzy nie mamy ze sobą zbyt dużo postanowiliśmy od razu zapłacić za pokoje. Dzięki temu każdy wiedział ile mu zostało w kieszeni i po podzieleniu kwoty przez ilość planowanych dni pobytu otrzymywał dzienny limit. W moim przypadku było to, w przeliczeniu ok 20 zł na dzień. Jak się okazuje za taką kwotę da się przeżyć na Słowacji i przy tym wcale nie trzeba się ograniczać.
Z ciekawszych wydarzeń wieczoru trzeba wymienić poszukiwana czajnika. Jego brak zaczęliśmy odczuwać już w kilka godzin po przyjeździe (tak chodzi m.in. o herbatkę). Postanowiliśmy zapytać czy gospodarze nie mogliby nam udostępnić jednego z takich urządzeń. Idąc na krótką rozmowe ze Słowakami mieliśmy w pamięci kilka zaleceń lingwistycznych, np. że po słowacku "szukać" to zupełnie co innego niż po polsku. Jeśli jesteście ciekawi co konkretnie, poszukajcie w Internecie. Dodam tylko, że stwierdzenie "szukam pańską żonę" skończyłoby się przynajmniej rękoczynem ze strony słowackiego adresata. Stąd też możecie sobie wyobrazić jakim zdziwieniem dla nas była reakcja jednego z gospodarzy, który na pytanie czy dostaniemy czajnik odpowiedział, że niestety nie wie gdzie jest i że "poszuka"...
Wieczór postanowiliśmy spędzić nad planszówkami, więc pierwszy dzień konwentu zaczął się od prezentacji Neuroshimy HEX i pierwszych kilku partii. Potem mieliśmy grać w Jungle Speeda, jednak gadaliśmy o tysiącu różnych rzeczy do późna więc z grania nic nie wyszło. Tak zakończył się pierwszy dzień.
Wtrącenie albo dygresja:
Z rozmowami do późna w nocy wiąże się jeden z motywów przewodnich całego konwentu. Jest nim poci poci! [czytaj: poczi poczi]. A cóż to takiego, zapytacie. Ci którzy byli to wiedzą, ci którzy nie byli lepiej żeby się przygotowali na nasze specyficzne poczucie humoru. Wieczorna rozmowa zeszła na kino akcji w tym tarantinowskie i w efekcie doszliśmy do stosunkowo świeżej produkcji - Grindhouse. Wspominaliśmy fałszywe trailery które są częścią całego double feature i wspólnie doszliśmy do wniosku że najlepszy z nich to Machete. Wtedy zabrałem głos i zacząłem opowiadać jak to buszując po Youtube znalazłem coś co wyglądało na amatorski filmik robiony na trailer w stylu tych z Grindhouse'a. Mowa tu o wspomnianym Poci poci! Filmik jest kiczem i parodią horrorów klasy B więc w sumie nic szczególnego, jednak późna pora, głupawka i moja opowieść rozbawiła wszystkich do tego stopnia, że poci poci! weszło do naszego języka codziennego. Od tego momentu poci poci! pojawiało się na kazdym kroku - wszytko było poci poci!, każdy był poci poci! i niemal każdej czynności towarzyszyło poci poci! Do normy przeszły dialogi w stylu "-Co robisz? -Poci Poci!", albo "-Gdzie idziesz? -Na małe poci poci!". Specjalnie nie podaję linka do filmiku - jeśli chcecie zobaczyć co w nim jest znajdziecie bez problemu. Ostrzegam jednak - dla niektórych filmik będzie zdecydowanie niesmaczny, ale oglądacie go na własna odpowiedzialność. Żeby nie było - ostrzegałem!
Dzień II
Drugi dzień pobytu rozpoczął się dla mnie mniej więcej po godzinie 10:00. Do pokoju w którym się zadomowiłem przyszedł Pluszak i rozpoczął dzień od kilku partyjek Magica (to już druga po HEXie gra tego konwentu). Jeśli już jesteśmy przy pokojach, to podział był następujący: Pluszak i Floe zajmowali jeden pokój, natomiast ja, Procent i późnej Ramzes mieliśmy dla siebie drugi. Warto zaznaczyć, że nasz pokój był w sumie "pokojem dziennym" - całe życie konwentowe się tu toczyło, od śniadania poprzez planszówkowania aż do wieczornych, kulturalno-dyskusyjnych spotkań przy trunku ;).
Około południa wiedzeni zewem pustych żołądków postanowiliśmy wybrać się na zakupy i przy okazji zwiedzić okolice. Przewodnikiem był oczywiście Procent, który jako jedyny znał okolicę. W wyniku tej wyprawy poznaliśmy wartość słowackiego pieniądze i mogliśmy się przekonać na własnej skórze jaki to cudowny kraj. Niech za cały opis posłuży jeden przykład: w przeliczeniu za 3 zł można spokojnie kupić 5 piw. I bynajmniej nie są to piwa marki Tesco. Z zakupami wiąże sie jeszcze jeden motyw który stał się przewodnim przez resztę konwentu. Jest nim paczka lentilków (jak ktoś nie wie to coś w stylu M&M'sów) które kupiłem sobie jako swoisty przysmak. Niestety nie zwróciłem uwagę na cenę i zdziwiłem sie kiedy nagle zniknęła mi ćwierć dziennego przydziału. W ten sposób lentilki stały się synonimem burżujstwa.
Wracając do naszego domostwa zahaczyliśmy o pub Rustika gdzie zamówiliśmy trzy pizze na 4 osoby. Pamiętam, że chyba najbardziej zasmakowała mi pizza 4 sery i chyba nie tylko mnie, bo gdy w kolejnych dniach przychodziliśmy do pubu zjeść to wśród zamówionych zawsze była jedna serowa! Po powrocie do pensjonatu zajęliśmy się dokańczaniem postaci do Neuroshimy. Było to o tyle istotne, że w założeniu w czasie tego wyjazdu każdy z nas miał prowadzić po jednej przygodzie (ja - Dragonfista, Procent - Zew Cthulhu, Pluszak - Neuroshimę, a Ramzes Wilkołaka), więc trzeba było się odpowiednio przygotować. Wieczorem znów graliśmy kilka partyjek HEXa, a potem postanowiliśmy grać pierwszą sesję - padło na mnie i Dragonfista.
Z uwagi na to, że system ma już swoje lata postanowiłem zastąpić archaiczną mechanikę AD&D mechaniką FATE. Trochę czasu zajęło wyjaśnienie grającym na czym to polega, oraz oczywiście samo stworzenie postaci. Po skończeniu kreacji, mogliśmy zacząć grać. Niestety tej przygodzie nie należy się osobna relacja - zagraliśmy naprawdę krótko i jedyne co drużynie udało się zrobić, to spotkać i stłuc parę żołnierzy plugawego cesarza. Gracze nie zostali porwani przez grę i zrobiliśmy sobie chwilę przerwy, ale już do gry nie powróciliśmy. Nie udało nam się przez cały konwent powrócić do grania w DF.
Mimo to sesja spłodziła coś czego nikt z nas się nie spodziewał. Były to złote myśli i przysłowia Tao Linlina. Wszytko zaczyna się od bohatera Procenta, który był typowym drunken masterem. Wystarczy go sobie wyobrazić jako starego, zrzędliwego dziadka, wiecznie chodzącego z bukłaczkiem czegoś mocnego i ciągle wymądrzającego się. Jednym z aspektów jaki wziął sobie Procent nazywał się przysłowie na każdą okazję. Problem z tym, że początkowo nie wiedział jak go właściwie użyć na sesji więc zaczął tworzyć losową tabelę przysłów. Cztery kolumny po 20 haseł w każdej, według wzoru przymiotnik-rzeczownik-jest jak-poetyckie określenie-rzeczownik. Jak to działa? Proszę bardzo: tańczący deszcz jest jak śpiewający radośnie poranek, albo piękny człowiek jest jak kąpiący się w bali oddech. Zachwyceni możliwościami tabeli rozwinęliśmy tabelę z jest jak o kolejne 19 spójników i w ten sposób otrzymaliśmy generator dokładnie 3 200 000 rożnych przysłów (np: pędząca góra zazdrości mylącemu drogę klejnotowi). Tabela stała się absolutnym hitem - sierdziliśmy przez dobrą godzinę ciągle rzucając i tworząc nowe przysłowia, szczególnie że niektóre śmieszyły nas do łez a inne wprawiały w głęboką filozoficzną zadumę. Za najlepsze przysłowie tego dnia zostało uznane: pędząca kobieta jest jak umierający z tęsknoty koń (!). Przez resztę konwentu, każdorazowo gdy nie wiedzieliśmy co robić, zwracaliśmy się do tabeli niczym do wyroczni. Do tego każdego dnia rano losowaliśmy przysłowie jako wróżbę na dzieńdobry, a także specjalne przysłowia dla każdego z osobna. Obłęd, ale za to ile zabawy z tym było!
Dalszą część wieczoru, a właściwie już głębokiej nocy, graliśmy w Jungle Speeda, przy dobrej muzyce (tak była player i nawet głośniki!) i dobrym trunku. Zabawa była tak dobre, że właściciel przyszedł i ochrzanił nas za hałasowanie, więc pokornie ściszyliśmy muzyka, ale bawiliśmy się dalej. Pierwszy kryzys nastąpił gdy nieopatrznie potrąciłem leżącą na podłodze szklaną butelkę, a że podłoga była flizowana, odgłos odbijającej się butelki był morderczy. Jednak my twardo bawiliśmy się dalej (w końcu nikt z gospodarzy nie interweniował, nie?) dopóki ktoś, tym razem już nie ja, potrącił kolejną butelkę znów robiąc straszliwy hałas. Tym razem akcja była natychmiastowa - Pluszak i Floe zmyli się do swojego pokoju, u nas zgasiliśmy światło i szybko pochowaliśmy się do łóżek (tak jakby to miało cokolwiek pomóc przy tym straszliwym hałasie jaki się rozległ). Szczęśliwie nikt nie interweniował i tym razem, ale do dziś jestem pod wrażeniem tego, że impreza zwinęła się w nie więcej niż 3 sekundy.
To tyle obfitującego w atrakcje drugiego dnia.
Postanowiłem pierwszą część wspomnień ze Slovkonu opublikować już teraz - dla żądnych relacji uczestników, żeby nie myśleli, że się obijam. Wkrótce dalsza część relacji.
Bo już myślałam że się obijasz:P
OdpowiedzUsuńŚwietny opis :D czekam na kolejną część. ;]
OdpowiedzUsuńA opis 3sekundowego końca imprezy rozbawił mnie do łez :D
Relacja jest bardzo poci poci :D
OdpowiedzUsuńSzkoda, że nie opublikowałeś tej tabeli do generowania przysłów.
OdpowiedzUsuń