..w której przybywa egipski książę, ma miejsca walka z wewnętrznym poci poci!, oraz generalnie What the Fuck!
Dzień III
Zaczął się późno, ale w sumie biorąc pod uwagę wybryki poprzedniej nocy nie ma się co dziwić. Mimo to dzień zainaugurowaliśmy z Procentem grą w NS HEX 1vs1, a potem udało mi się namówić Procenta na grę w Warcry (karciankę w świecie Warhammera!). Bardzo zależało mi na pokazaniu tej zmierzchłej już karcianki, a przy okazji chciałem sobie po prostu zagrać. Zastanawiałem się jak jedna z moich ulubionych karcianek przyjmie się w tym środowisku magicowców i przyznam szczerze, że miałem pewne obawy. Gra przypadła jednak do gustu i skończyło się na tym, że pierwsza część dnia zeszła na grę w Warcry i czekanie na Ramzesa.
Ramzes pojawił się późnym popołudniem więc musieliśmy wyjść z komitetem powitalnym. Po przyjsciu do pensjonatu i szybkim pozostawieniu rzeczy w pokoju wyruszyliśmy na zakupy połączone z prezentacją okolicy. Po powrocie kontynuowaliśmy grę w Warcry, a Ramzes z Floe męczyli Jungle Speeda. Potem graliśmy w Jungle Speeda wszyscy (totem potem). Pod koniec dnia padła propozycja grania w ZC, niestety trafiła w próżnię. Jak na razie eRPeGowanie słabo wypadło.
Generalnie więc dzień minął najpierw na czekaniu na Ramzesu a potem na przesiadywaniu w Games Roomie.
Przysłowie dnia: leśna góra rozwija się jak śpiący w łożu koń (czyżby aluzja do dnia czwartego?).
Dygresja czy coś:
Tu znów dygresja tym razem niewielka. Uważny czytelnik zauważył pewnie że całość konwentu dzieje się w górach (a dokładnej w Tatrach Bielskich) i jeszcze ani razu nie byliśmy na szlaku. No cóż widać byliśmy niesamowicie zaaferowani fantastyczno-planszówkową stroną imprezy. Świadomi tego, że nie możemy całości przesiedzieć w miasteczku i rządni wyprawy postanowiliśmy wybrać się w góry już po przyjeździe Ramzesa. Czyli dnia czwartego.
Dzień IV
Z uwagi na planowaną wyprawę w góry wstaliśmy dosyć wcześnie (przed 9:00?). Celem naszej wyprawy było Szeroka Przełęcz Bielska (Šeroké sedlo), przełęcz na którą prowadził pobliski szlak i którą oglądaliśmy codziennie od przyjazdu z okien naszych pokoi. Tak po prawdzie był to jedyny ciekawy szlak jak mogliśmy obrać, gdyż reszta w porównaniu z tym wydawała się mało ambitna. Dlatego nie musieliśmy specjalnie zastanawiać się nad trasą, a poza tym mieliśmy ze sobą Procenta - człowieka o duszy i gardle górala.
Niestety Floe zdecydowała pozostać w pensjonacie przede wszystkim z uwagi na brak odpowiedniego obuwia. Początkowo było mi trochę żal z tego powodu, ale gdy byliśmy na szlaku wszyscy zgodnie stwierdziliśmy - dobrze że została na dole. Dlaczego? Czytajcie uważnie dalej.
Pierwsze miejsce w które skierowaliśmy kroki to, rzecz jasna, miejscowe sklepy gdzie trzeba było kupić zaopatrzenie na wyprawę: coś do picia i coś do przekąszenia. Wyprawa miała być długa (3:30 godziny pod górę no i mniej więcej tyle samo spowrotem) więc nie mogło nam niczego po drodze zabraknąć. Potem ruszyliśmy już w stronę właściwego szlaku. Początkowo szliśmy drogą asfaltową, prawie po równym terenie rozmawiając przez większość czasu (np. spierając się o oWoDa i nWoDa). Prawdziwa droga zaczęła się po wejściu na płatny teren ścieżki edukacyjnej (tak - musieliśmy zapłacić 30 koron za bilet wstępu) wiodącej na przełęcz.
Na początku szło całkiem nieźle, choć im dalej pod górę tym było ciężej. Ja - domator, nerd i fanatyk-wyznawca siedzącego życia - zostałem postawiony przed wysoką górą i nie miałem zamiaru oddać jej pola. Trzeba przyznać, że było to spore wyzwania jak dla mnie, szczególnie kiedy w wyższych partiach szlaku musiałem co kilkanaście metrów się zatrzymywać żeby złapać oddech i dać odpocząć nogom. Wtedy właśnie w marszu przodowali Pluszak&Ramzes, a Procent solidarnie dotrzymywał mi towarzystwa. Nie da się ukryć, że byłem najsłabszym ogniwem, ale mimo to powoli w swoim tempie parłem na przód (a raczej pod górę). Do przebycia był niezły kawałek, bo pomiędzy Ždiarem ( 940 m n.p.m.) a Šerokém sedlem (1826 m n.p.m.) był prawie kilometr różnicy wysokości, więc momentami podejście było naprawdę strome. Do tego im wyżej tym co raz więcej mgieł pojawiało się w dolinie i na stokach sprawiając, że wszędzie panował przyjemny chłód, a momentami mgła ograniczała widok zaledwie do kilku metrów. Wiąże się z tym śmieszna sytuacja, kiedy Pluszak&Ramzes byli daleko z przodu postanowili się zatrzymać na dłuższą chwile - zjedli coś, wypili trochę wody, odpoczęli a potem ruszyli w dalszą drogę. Okazało się że jakieś 20 metrów wyżej był cel wędrówki - przełęcz ze stołami, ławami i miejscem do wypoczęcia...
Była to moja pierwsza górska wyprawa od czasów pierwszej klasy ogólniaka (hoho!). Przyznam szczerze, że zapomniałem o tym jak piękne są góry i jaką radość można czerpać z ich zdobywania, czy choćby samego oglądania widoków. Szlak przez Dolinę Szeroką (Monkovą Dolinę) był malowniczy i obfitował w piękne widoki i nawet ogromne zmęczenie nie mogło przyćmić radości płynącej z oglądania takich okolic. Satysfakcja z dotarcia na przełęcz była nie do opisania, choć początkowo wydawało się, że piękne widoki, po które przyszliśmy, złośliwie nas ominą. Przyczyną tego była oczywiście wspomniana już mgła. Gdy weszliśmy na przełęcz widoczność ograniczała się do kilku metrów, więc wydawało się, że nici z widoków i jedynie co nam pozostanie to barwny opis Procenta (który w zeszłym roku przełęcz odwiedził) podparty naszą eRPeGową wyobraźnią. Na przełęczy siedzieliśmy ponad godzinę i w tym czasie mgła parokrotnie zeszła do dolin i dzięki temu mogliśmy zobaczyć choć część pięknej panoramy. Jednak szczęście się do nas uśmiechnęło.
Na przełęczy rozgorzała dyskusja co robić dalej - wracać tą samą drogą czy schodzić po drugiej stronie gór i wracać do Ždiaru autobusem. Przeważyła koncepcja będąca połączeniem obu możliwości - żeby iść dalej ale tylko do następnej przełęczy, a potem wracać tym szlakiem, którym przyszliśmy (pomimo tego, że to był to szlak jednokierunkowy). Kres naszej wędrówki pod górę to Przełęcz pod Kopą Wyższa (1930 m - Vyšné Kopské Sedlo) i zaraz najwyższy punkt w jakim kiedykolwiek byłem! Ciekawe czy kiedyś uda mi się ten rekord pobić.
Droga powrotna była pod pewnymi względami gorsza niż wspinanie się. Strome zejścia i śliskie kamienie sprawiały, że Ramzes rzucił we mnie złowrogą klątwą (Ktoś tu chyba dzisiaj skręci kostkę), szczęśliwie obyło się bez urazów. Zamiast tego dopadły mnie niespodziewane problemy gastryczne - żołądek mordował mnie straszliwie co znów sprawiło, że musiałem się często zatrzymywać (tak to jest jak się mieszczucha puści w wysokie góry). Nie zagłębiając się w szczegóły, szczęśliwie jakoś przeszło ;). Z resztą różne fizjologiczne problemy miał każdy z nas, więc niech za komentarz wystarczy stwierdzenie: wszyscy członkowie wyprawy zostawili coś od siebie na szlaku.
Do Ždiaru przybyliśmy ok. 19:00 kompletnie wycieńczeni (przynajmniej z mojego punktu widzenia). Wieczór upłynął najpierw pod znakiem Neuroshimy HEX, a potem słowackich programów telewizyjnych, zresztą niezwykle ciekawych bo jeden był o niesamowitych wynalazkach antycznych, a drugi o zjawiskach paranormalnych. Niestety obowiązkowy dubbing i specyfika języka słowackiego sprawia, że każdy oglądany program telewizyjny przybiera cech komedio-dramatu. Sen zmorzył mnie szybko, więc dla mnie dzień skończył się wcześniej niż dla innch konwentowiczów.
Dzień V
Dzień zaczął się ok 11:00 i od razu mocnym postanowieniem - nigdzie się nie ruszać! Zakwasy i wspomnienia wczorajszej ciężkiej wędrówki skutecznie zachęcały do totalnego leniuchowania. Zaczęliśmy więc od śniadania, a potem w planach mieliśmy grę w Zew Cthulhu. Procent nawet wyznaczył deadline - godzina 12:00 - do którego czekał na gotowe postacie, ale takie drastyczne środki nie pomogły w mobilizacji i gra została odłożona na potem. Potem oczywiście nic z tego nie wyszło i graliśmy w Neuroshimę HEX. Z Procentem chwile posiedzieliśmy nad Warcry'iem a w tym czasie Ramzes udał się na prelekcję o NS RPG by móc spokojnie stworzyć postać. Późniejsze plany żeby grać w tego RPGa znów nie wyszły, ale za to konwentowicze podłapali inny pomysł.
Koncept nosi roboczą nazwę WTF! i jest czymś w rodzaju gry Nowej Fali. Całość inspirowana jest filmami akcji w stylu Pulp Fiction, Boondock Saints, czy Snatch i polega na konstruowaniu scen hipotetycznego filmu. Docelowo w planach miałem stworzenie sporej tabeli w której gracze losowaliby różne elementy filmu, które muszą się pojawić w czasie narracji (np: strzlanina, wścibski murzyn, czy chiński burdel). Jednak z uwagi na to, że propozycja gry wedle mojego pomysłu była zupełnie spontaniczna, takowej tabeli pod ręką nie było. Ustaliliśmy więc, że każdy z grających wymyśli w tajemnicy 4 elementy opowieści w 4 kategoriach (miejsce, osoba, przedmiot i wydarzenie) i zapisze je na karteczkach. Potem wszystkie karteczki (a było ich 4 x 5 grających = 25) wrzuciliśmy do kowbojskiego kapelusza Procenta i losowaliśmy bez patrzenia. Każdy losował jedną karteczkę i czytał ją na głos. Z wylosowanych elementów wspólnie trzeba było ułożyć jedną scenę filmu. Dodatkowym twistem był fakt, że jako pierwszą wymyślaliśmy ostatnia scenę filmu, potem chronologicznie drugą, a na końcu pierwszą, tak by wszystko składało się w nieco absurdalną, ale logiczną całość. Pierwsze elementy jakie wylosowaliśmy były następujące: różowe stringi, złamana katana, zebranie mormonów, awaria prądu w mieście, wściekły komornik. No i teraz zadanie dla tych którzy to czytają, a nie grali - jak z tego zrobić scenę filmową? Pamiętajcie, że to ma być ostatnia (trzecia) scena! Już? Ok - to teraz druga scena filmu: pobudka na kacu w kiblu, rosyjski kierowca ciężarówki, policjant transwestyta, kasyno, spotkanie z przyjacielem. Teraz ta druga scena musi być tak skonstruowana, żeby zgadzać się z trzecią, którą wymyśliliście wcześniej. No a jeszcze pozostaje ciągle niestworzona pierwsza.
Tak wyglądała kolejna nasza szalona zabawa - tym razem szalenie twórcza, a zarazem szalenie zabawna. Niech przykładem będzie połączenie elementów wodowanie SS Neptun i sexshopu w pomysł na film o pierwszym w historii pływającym domu publicznym. Stworzyliśmy 3 filmu o następujących tytułach Złamna katana, SS "Neptun", oraz Smród w kuchni: Dorzecze Amazonki. Razem 9 scen i ponad 1,5 godziny zabawy i totalnej głupawki. Pomysł na grę był tylko konceptem więc zasady wymyślaliśmy na bieżąco, ale mimo tej spontaniczności (a może właśnie dzięki niej) bawiliśmy się świetnie. Może kiedyś uda mi się skrystalizować WTF! w formie jakiegoś darmowego PDFa... No kto wie - zobaczymy!
Po grze w WTF Pluszak i Floe opuścili nas a ja, Procent i Ramzes siedzieliśmy najpierw nad NS HEX a potem nad klasyczną planszówką o nazwie Młynek. Szczególnie ta ostatnia zeżarła nam kilka godzin nocy, po czym gdzieś tak o 4:55 doszliśmy do wniosku, że ta gra jest głupia i w pewnym momencie rozgrywka robi sie bezsensowna. Po tym odkryciu udaliśmy się na spoczynek.
Oczywiście to jeszcze nie koniec. Jak widać relacja się trochę rozwlekła i ciąg dalszy już wkrótce. Publikuję wcześniej, żeby zaspokoić wasze pragnienia!
PS: Procentowi dziękuję za podanie potrzebnych danych geograficznych, a Floe za przesłanie pierwszych zdjęć. Gorące poci poci dla Was!
Ramzes pojawił się późnym popołudniem więc musieliśmy wyjść z komitetem powitalnym. Po przyjsciu do pensjonatu i szybkim pozostawieniu rzeczy w pokoju wyruszyliśmy na zakupy połączone z prezentacją okolicy. Po powrocie kontynuowaliśmy grę w Warcry, a Ramzes z Floe męczyli Jungle Speeda. Potem graliśmy w Jungle Speeda wszyscy (totem potem). Pod koniec dnia padła propozycja grania w ZC, niestety trafiła w próżnię. Jak na razie eRPeGowanie słabo wypadło.
Generalnie więc dzień minął najpierw na czekaniu na Ramzesu a potem na przesiadywaniu w Games Roomie.
Przysłowie dnia: leśna góra rozwija się jak śpiący w łożu koń (czyżby aluzja do dnia czwartego?).
Dygresja czy coś:
Tu znów dygresja tym razem niewielka. Uważny czytelnik zauważył pewnie że całość konwentu dzieje się w górach (a dokładnej w Tatrach Bielskich) i jeszcze ani razu nie byliśmy na szlaku. No cóż widać byliśmy niesamowicie zaaferowani fantastyczno-planszówkową stroną imprezy. Świadomi tego, że nie możemy całości przesiedzieć w miasteczku i rządni wyprawy postanowiliśmy wybrać się w góry już po przyjeździe Ramzesa. Czyli dnia czwartego.
Dzień IV
Z uwagi na planowaną wyprawę w góry wstaliśmy dosyć wcześnie (przed 9:00?). Celem naszej wyprawy było Szeroka Przełęcz Bielska (Šeroké sedlo), przełęcz na którą prowadził pobliski szlak i którą oglądaliśmy codziennie od przyjazdu z okien naszych pokoi. Tak po prawdzie był to jedyny ciekawy szlak jak mogliśmy obrać, gdyż reszta w porównaniu z tym wydawała się mało ambitna. Dlatego nie musieliśmy specjalnie zastanawiać się nad trasą, a poza tym mieliśmy ze sobą Procenta - człowieka o duszy i gardle górala.
Niestety Floe zdecydowała pozostać w pensjonacie przede wszystkim z uwagi na brak odpowiedniego obuwia. Początkowo było mi trochę żal z tego powodu, ale gdy byliśmy na szlaku wszyscy zgodnie stwierdziliśmy - dobrze że została na dole. Dlaczego? Czytajcie uważnie dalej.
Pierwsze miejsce w które skierowaliśmy kroki to, rzecz jasna, miejscowe sklepy gdzie trzeba było kupić zaopatrzenie na wyprawę: coś do picia i coś do przekąszenia. Wyprawa miała być długa (3:30 godziny pod górę no i mniej więcej tyle samo spowrotem) więc nie mogło nam niczego po drodze zabraknąć. Potem ruszyliśmy już w stronę właściwego szlaku. Początkowo szliśmy drogą asfaltową, prawie po równym terenie rozmawiając przez większość czasu (np. spierając się o oWoDa i nWoDa). Prawdziwa droga zaczęła się po wejściu na płatny teren ścieżki edukacyjnej (tak - musieliśmy zapłacić 30 koron za bilet wstępu) wiodącej na przełęcz.
Na początku szło całkiem nieźle, choć im dalej pod górę tym było ciężej. Ja - domator, nerd i fanatyk-wyznawca siedzącego życia - zostałem postawiony przed wysoką górą i nie miałem zamiaru oddać jej pola. Trzeba przyznać, że było to spore wyzwania jak dla mnie, szczególnie kiedy w wyższych partiach szlaku musiałem co kilkanaście metrów się zatrzymywać żeby złapać oddech i dać odpocząć nogom. Wtedy właśnie w marszu przodowali Pluszak&Ramzes, a Procent solidarnie dotrzymywał mi towarzystwa. Nie da się ukryć, że byłem najsłabszym ogniwem, ale mimo to powoli w swoim tempie parłem na przód (a raczej pod górę). Do przebycia był niezły kawałek, bo pomiędzy Ždiarem ( 940 m n.p.m.) a Šerokém sedlem (1826 m n.p.m.) był prawie kilometr różnicy wysokości, więc momentami podejście było naprawdę strome. Do tego im wyżej tym co raz więcej mgieł pojawiało się w dolinie i na stokach sprawiając, że wszędzie panował przyjemny chłód, a momentami mgła ograniczała widok zaledwie do kilku metrów. Wiąże się z tym śmieszna sytuacja, kiedy Pluszak&Ramzes byli daleko z przodu postanowili się zatrzymać na dłuższą chwile - zjedli coś, wypili trochę wody, odpoczęli a potem ruszyli w dalszą drogę. Okazało się że jakieś 20 metrów wyżej był cel wędrówki - przełęcz ze stołami, ławami i miejscem do wypoczęcia...
Była to moja pierwsza górska wyprawa od czasów pierwszej klasy ogólniaka (hoho!). Przyznam szczerze, że zapomniałem o tym jak piękne są góry i jaką radość można czerpać z ich zdobywania, czy choćby samego oglądania widoków. Szlak przez Dolinę Szeroką (Monkovą Dolinę) był malowniczy i obfitował w piękne widoki i nawet ogromne zmęczenie nie mogło przyćmić radości płynącej z oglądania takich okolic. Satysfakcja z dotarcia na przełęcz była nie do opisania, choć początkowo wydawało się, że piękne widoki, po które przyszliśmy, złośliwie nas ominą. Przyczyną tego była oczywiście wspomniana już mgła. Gdy weszliśmy na przełęcz widoczność ograniczała się do kilku metrów, więc wydawało się, że nici z widoków i jedynie co nam pozostanie to barwny opis Procenta (który w zeszłym roku przełęcz odwiedził) podparty naszą eRPeGową wyobraźnią. Na przełęczy siedzieliśmy ponad godzinę i w tym czasie mgła parokrotnie zeszła do dolin i dzięki temu mogliśmy zobaczyć choć część pięknej panoramy. Jednak szczęście się do nas uśmiechnęło.
Na przełęczy rozgorzała dyskusja co robić dalej - wracać tą samą drogą czy schodzić po drugiej stronie gór i wracać do Ždiaru autobusem. Przeważyła koncepcja będąca połączeniem obu możliwości - żeby iść dalej ale tylko do następnej przełęczy, a potem wracać tym szlakiem, którym przyszliśmy (pomimo tego, że to był to szlak jednokierunkowy). Kres naszej wędrówki pod górę to Przełęcz pod Kopą Wyższa (1930 m - Vyšné Kopské Sedlo) i zaraz najwyższy punkt w jakim kiedykolwiek byłem! Ciekawe czy kiedyś uda mi się ten rekord pobić.
Droga powrotna była pod pewnymi względami gorsza niż wspinanie się. Strome zejścia i śliskie kamienie sprawiały, że Ramzes rzucił we mnie złowrogą klątwą (Ktoś tu chyba dzisiaj skręci kostkę), szczęśliwie obyło się bez urazów. Zamiast tego dopadły mnie niespodziewane problemy gastryczne - żołądek mordował mnie straszliwie co znów sprawiło, że musiałem się często zatrzymywać (tak to jest jak się mieszczucha puści w wysokie góry). Nie zagłębiając się w szczegóły, szczęśliwie jakoś przeszło ;). Z resztą różne fizjologiczne problemy miał każdy z nas, więc niech za komentarz wystarczy stwierdzenie: wszyscy członkowie wyprawy zostawili coś od siebie na szlaku.
Do Ždiaru przybyliśmy ok. 19:00 kompletnie wycieńczeni (przynajmniej z mojego punktu widzenia). Wieczór upłynął najpierw pod znakiem Neuroshimy HEX, a potem słowackich programów telewizyjnych, zresztą niezwykle ciekawych bo jeden był o niesamowitych wynalazkach antycznych, a drugi o zjawiskach paranormalnych. Niestety obowiązkowy dubbing i specyfika języka słowackiego sprawia, że każdy oglądany program telewizyjny przybiera cech komedio-dramatu. Sen zmorzył mnie szybko, więc dla mnie dzień skończył się wcześniej niż dla innch konwentowiczów.
Dzień V
Dzień zaczął się ok 11:00 i od razu mocnym postanowieniem - nigdzie się nie ruszać! Zakwasy i wspomnienia wczorajszej ciężkiej wędrówki skutecznie zachęcały do totalnego leniuchowania. Zaczęliśmy więc od śniadania, a potem w planach mieliśmy grę w Zew Cthulhu. Procent nawet wyznaczył deadline - godzina 12:00 - do którego czekał na gotowe postacie, ale takie drastyczne środki nie pomogły w mobilizacji i gra została odłożona na potem. Potem oczywiście nic z tego nie wyszło i graliśmy w Neuroshimę HEX. Z Procentem chwile posiedzieliśmy nad Warcry'iem a w tym czasie Ramzes udał się na prelekcję o NS RPG by móc spokojnie stworzyć postać. Późniejsze plany żeby grać w tego RPGa znów nie wyszły, ale za to konwentowicze podłapali inny pomysł.
Koncept nosi roboczą nazwę WTF! i jest czymś w rodzaju gry Nowej Fali. Całość inspirowana jest filmami akcji w stylu Pulp Fiction, Boondock Saints, czy Snatch i polega na konstruowaniu scen hipotetycznego filmu. Docelowo w planach miałem stworzenie sporej tabeli w której gracze losowaliby różne elementy filmu, które muszą się pojawić w czasie narracji (np: strzlanina, wścibski murzyn, czy chiński burdel). Jednak z uwagi na to, że propozycja gry wedle mojego pomysłu była zupełnie spontaniczna, takowej tabeli pod ręką nie było. Ustaliliśmy więc, że każdy z grających wymyśli w tajemnicy 4 elementy opowieści w 4 kategoriach (miejsce, osoba, przedmiot i wydarzenie) i zapisze je na karteczkach. Potem wszystkie karteczki (a było ich 4 x 5 grających = 25) wrzuciliśmy do kowbojskiego kapelusza Procenta i losowaliśmy bez patrzenia. Każdy losował jedną karteczkę i czytał ją na głos. Z wylosowanych elementów wspólnie trzeba było ułożyć jedną scenę filmu. Dodatkowym twistem był fakt, że jako pierwszą wymyślaliśmy ostatnia scenę filmu, potem chronologicznie drugą, a na końcu pierwszą, tak by wszystko składało się w nieco absurdalną, ale logiczną całość. Pierwsze elementy jakie wylosowaliśmy były następujące: różowe stringi, złamana katana, zebranie mormonów, awaria prądu w mieście, wściekły komornik. No i teraz zadanie dla tych którzy to czytają, a nie grali - jak z tego zrobić scenę filmową? Pamiętajcie, że to ma być ostatnia (trzecia) scena! Już? Ok - to teraz druga scena filmu: pobudka na kacu w kiblu, rosyjski kierowca ciężarówki, policjant transwestyta, kasyno, spotkanie z przyjacielem. Teraz ta druga scena musi być tak skonstruowana, żeby zgadzać się z trzecią, którą wymyśliliście wcześniej. No a jeszcze pozostaje ciągle niestworzona pierwsza.
Tak wyglądała kolejna nasza szalona zabawa - tym razem szalenie twórcza, a zarazem szalenie zabawna. Niech przykładem będzie połączenie elementów wodowanie SS Neptun i sexshopu w pomysł na film o pierwszym w historii pływającym domu publicznym. Stworzyliśmy 3 filmu o następujących tytułach Złamna katana, SS "Neptun", oraz Smród w kuchni: Dorzecze Amazonki. Razem 9 scen i ponad 1,5 godziny zabawy i totalnej głupawki. Pomysł na grę był tylko konceptem więc zasady wymyślaliśmy na bieżąco, ale mimo tej spontaniczności (a może właśnie dzięki niej) bawiliśmy się świetnie. Może kiedyś uda mi się skrystalizować WTF! w formie jakiegoś darmowego PDFa... No kto wie - zobaczymy!
Po grze w WTF Pluszak i Floe opuścili nas a ja, Procent i Ramzes siedzieliśmy najpierw nad NS HEX a potem nad klasyczną planszówką o nazwie Młynek. Szczególnie ta ostatnia zeżarła nam kilka godzin nocy, po czym gdzieś tak o 4:55 doszliśmy do wniosku, że ta gra jest głupia i w pewnym momencie rozgrywka robi sie bezsensowna. Po tym odkryciu udaliśmy się na spoczynek.
Oczywiście to jeszcze nie koniec. Jak widać relacja się trochę rozwlekła i ciąg dalszy już wkrótce. Publikuję wcześniej, żeby zaspokoić wasze pragnienia!
PS: Procentowi dziękuję za podanie potrzebnych danych geograficznych, a Floe za przesłanie pierwszych zdjęć. Gorące poci poci dla Was!
nie ma za co :D:D: tak mi się przypomniało:D
OdpowiedzUsuń