09 września 2008

Slovkon 2008 - ciąg jeszcze dalszy...

13:28 Posted by Grzegorz A. Nowak 4 comments
... w którym odwiedzamy piekło, zanurzamy się w postapokalipsie i każą nam iść precz.

Dzień VI

Z uwagi na długie przesiadywanie poprzedniej nocy dzień zaczął się ok godziny 12:00. Jakby nam było mało, rozpoczęliśmy od gry w Saloon i Jungle Speeda. Później stało się coś niebywałego - nareszcie doszła do skutku sesja Neuroshimy prowadzona przez Pluszka. Najpierw zajęliśmy się ostatnimi przygotowaniami, a potem zaczęliśmy grać. Jednak za nim opiszę jak minęła sesja to muszę jeszcze dwa słowa napisać o przerwie na obiad.

Przerwa na obiad sprawiła, że musieliśmy odłożyć granie na porę poobiednią (szczęśliwie tym razem udało się wrócić do rozgrywki). Na obiad udaliśmy się do restauracji z prawdziwego zdarzenia. Opowiadał nam o niej Procent (i zresztą służył za przewodnika, jak zwykle) i zwrócił szczególną uwagę na to, że przybytek znajduje się pod adresem Ždiar 666 (tak!). Tym bardziej byliśmy ciekawi tego miejsca. Okazało się, że restauracja nie wyróżnia się jakoś specjalnie, a liczba bestii nie miała wielkiego wpływu na to co podawano, czy jak podawano (choć może po prostu niczego nie zauważyłem). Procent zaprowadził nas tu, żeby pokazać prawdziwe słowackie przysmaki - i rzeczywiście udało mu się! Rozsmakowałem się w zupie czosnkowej z grzankami i serem. Coś wspaniałego! Na samą myśl robię się głodny. Do tego jedliśmy frytki ze smażonym serem - mniam! Tylko Ramzes wywołał zainteresowanie zamawiając trzy kubki mleka jeden po drugim (miast jak my pić słowackie piwo!). Obsługa, w postaci bardzo miłej pani, była wyrozumiała dla naszych wygłupów. Oczywiście obiad wyszedł nas drożej niż to, co zazwyczaj jedliśmy, ale postanowiliśmy zaszaleć, skoro był to ostatni pełny dzień na Słowacji.

Po powrocie z obiadku mogliśmy się na spokojnie zabrać do grania w NS RPG. Nasza drużyna składała się z naczelnego wozidupy z Detroit (ja- wojownik autostrady), kowboja z Teksasu (Procent), jego siostry pani medyk (a może to była kuzynka? - tak czy inaczej w tej roli Floe), oraz przydatnego w każdej drużynie technika (Ramzes). Przygoda zaczyna się od zlecenia - mam przewieźć technika z Detroit do NY. Po drodze atak gangerów sprawia, że drogi nasze i Teksańczyków splatają się ze sobą i dalej podróżujemy już razem. Docieramy do niewielkiej osady w której przyjmują nas nieco chłodno i już na miejscu zastanawiamy się czy pomóc miejscowym w rozwiązaniu zagadki ginących w tajemniczych okolicznościach mieszkańców. I w sumie w tych dwóch zdaniach możnaby streścić fabułę tego co nam się udało rozegrać. Jak wypadła przygoda? No niestety słabo - Pluszak po raz pierwszy (chyba) prowadził Neuroshimę i przyznam, że przygoda nie spełniła moich oczekiwań. Pamiętam, że krzywiłem się na częste wtręty mechaniczne i próby podsuwania nam rozwiązań na tacy. To chyba dwie rzeczy które mnie najbardziej raziły w tej przygodzie. Po jakimś czasie przerwaliśmy grę - Pluszak przyznał się, że jest zmęczony i średnio widzi dalej granie.

Mimo to, w czasie z pozoru nieudanej sesji, udało mi się całkiem nieźle bawić swoją postacią. Odgrywanie luzaka, easy-ridera i cwaniaka strasznie mnie bawiły, a ciągłe animozje z Teksańczykiem tylko doprawiały całą sytuację. Nawet zostaliśmy docenieni i pochwaleni przez MG, któremu podobał się nasz duet (tzn. ja i Procent), bo rzeczywiście co chwile swoimi dialogami i wzajemnymi złośliwościami doprowadzaliśmy do komicznych sytuacji. Słowem przygoda nie była taką totalna klapą jakby się mogło zdawać. Fabuły scenariuszy RPG często są banalne, a gra i tak jest przednia. Tym razem nie wyszło do końca, w dużej mierze przez zmęczenie grających, więc zajęliśmy się znów bierną rozrywką.

W ruch poszła Neuroshima HEX w która graliśmy już do końca. Po grze udaliśmy się na spoczynek, wiedząc że następnego dnia przyjdzie nam opuścić nasz konwencik.

Dzień VII

Obudziło nas pukanie do drzwi około 10:30. Nikt nie zerwał się więc wykazałem się inicjatywą i ruszyłem do drzwi. W pół-negliżu dopadłem zamka i otworzyłem znienacka! Za drzwiami stała młoda Słowaczka, która świergocząc w swoim zabawnym języku oświadczyła, że Gospodarz prosi, żeby opuścić pokój do godziny12:00. Obwieszczając to użyła sformułowania "abyście poszli precz". Zrozumiałem, że wcale nie chce mnie obrazić, ale to kolejny przykład na specyfikę słowackich relacji międzyludzkich - nie każe się po prostu zwolnić pokoju tylko iść precz. Słowacka piękność zrobiła nam pobudkę i już raczej nikt nie myślał o powrocie do łóżek - przed nami było sporo pakowania i przygotowań do powrotu.

Kiedy już poradziliśmy sobie z bagażami i kompletowaniem tego co przywieźliśmy, wybraliśmy się z Procentem na przystanek, żeby zobaczyć o której godzinie mamy autobus. Okazało się że jeden jest za 40 minut, a następny za ponad 2 godziny. Musieliśmy podjąć decyzje czy sprężamy się czy koczujemy. Z uwagi na to, że większość chciała jeszcze dokonać zakupów przed wyjazdem, przeważyła druga opcja.

Część poszła po suveniry, a ja zostałem w pensjonacie żeby pilnować bagaży. W między czasie rozpadał się deszczy. Pluszak i Floe zdążyli przed wzmożoną falą opadów, natomiast Ramzes i Procent zmokli dosyć mocniej. Po ich powrocie skomentowałem, że Procent wygląda jak zmokły szczur, choć nie wiem skąd mi się wzięło to porównanie. Ponad godzinę jaka nam została spędziliśmy w knajpce na najniższym piętrze Krasuli (ochrzczonej przez nas mianem downhill pub) zamawiając gorącą herbatkę. W czasie przesiadywania dopadła nas głupawka i postanowiliśmy koniecznie uwiecznić na zdjęciu młodą Słowaczkę (tak - tą samą która zbudziła nas o świcie!). Trzeba było to zrobić umiejętnie - z przyczaiki - że niby robimy sobie zdjęcie, a w tle łapiemy przechodzącą dziewczynę. Jedyne co z tego wyszło to, tu cytat, nieostre zdjęcie z ostrą laską.

Ostatni etap naszego pobytu na Słowacji to powrót na Łysą Polanę. Tam postanowiliśmy wydać ostatnie korony, przesiadując w knajpce na granicy. Dalej miało być już z górki (dosłownie i w przenośni). jednak okazało się, że wszystkie busy jakie jechały do Zakopanego były wypełnione po brzegi tak, że nasza piątka z torbami nigdzie nie zmieściłaby się. Podjęliśmy więc decyzje o przejściu na piechotę do Polany Palenicy, gdzie wszystkie busy miały ostatni przystanek. Dalej poszło już bez większych problemów. Do domu wróciłem wieczorem, ok. 21:30.

Podsumowanie

Pierwsza moja wizyta na Słowacji została szumnie nazwana konwentem. I rzeczywiście - większość czasu spędzaliśmy na zabawach gamesroomowych. Niepodzielnie królowała NS HEX w którą przegraliśmy najwięcej partii ze wszystkich przytarganych planszówek. Zaplanowane rolplejowanie wypadło słabo, no ale cóż widocznie panowała jakaś niesprzyjająca aura. Choć byliśmy wśród wysokich gór, odbyła się tylko jedna wycieczka, ale za to jaka! Myślę, że gdybyśmy mieli wybrać się gdzieś jeszcze ciężko byłoby mi wdrapać się ponownie. Jeszcze po przyjeździe do domu czułem efekty całodniowej wspinaczki.

Za motywy przewodnie konwentu uważam: NS HEX, poci poci!, oraz tabelę przysłów Tao Linlina. Te trzy rzeczy przejdą do historii!

Zapomniałem o czymś?

4 komentarze:

  1. a gdzie urodziny procenta:P

    OdpowiedzUsuń
  2. Hmm... Rzeczywiście zapomniałem napisać o tym, że obchodziliśmy urodziny Procenta na konwencie. Mea maxima culpa. Zbytnio zasugerowałem się moimi "notatkami" z konwentu i jakoś umknęła mi tak istotna uroczystość.

    Procencie! Wybacz!

    OdpowiedzUsuń
  3. Teraz zauważyłam jak wiele istotnych kwestii pominąłeś.
    Jednak to moje obiektywne spojrzenie.
    P.S. Błagam nie pisz następnym razem Floe:). Wolę swoję imię od łacińskiego nazewnictwa - kwiat.

    OdpowiedzUsuń
  4. Z pewnością wiele rzeczy pominąłem, a i tak relacja zrobiła się wielka. To w takim razie czekam na wyliczenie istotnych kwestii o których zapomniałem.

    A z tą Floe... Jakoś we wszystkich poprzednich notkach się tak pojawiałaś, więc postanowiłem zostawić, ale ok - następnym razem już tak nie będzie.

    OdpowiedzUsuń